Odtwarzacze mobilne - Audio-Video - Testy sprzętu stereo i wideo - Audio-Video - Testy sprzętu stereo i wideo https://m.avtest.pl Sun, 05 May 2024 00:46:45 +0000 pl-pl HiFiMAN SuperMini https://m.avtest.pl/odtwarzacze-mobilne/item/664-hifiman-supermini https://m.avtest.pl/odtwarzacze-mobilne/item/664-hifiman-supermini HiFiMAN SuperMini

Jak małe może być urządzenie, które odtwarza gęste pliki – w tym także DSD64 – pracuje do 22 godzin bez ładowania i bez problemu napędza nawet pełnowymiarowe domowe słuchawki? Oto odpowiedź.

Dystrybutor: Rafko, www.rafko.com
Cena: 2199 zł
Dostępne wykończenia: czarne

Tekst: Marek Dyba | Zdjęcia: AV

audioklan

 

 


Odtwarzacz mobilny HiFiMAN SuperMini 

TEST

HiFiMAN SuperMini aaa 

Kiedyś miniaturyzacja była domeną Japończyków, którzy tworzyli coraz mniejsze urządzenia elektroniczne, raz po raz szokując świat kolejnym, jeszcze mniejszym zegarkiem elektronicznym, kalkulatorem, radiem czy telewizorem. Dziś coraz mniejsze urządzenia audio wysokiej klasy, przynajmniej w kategorii przenośnych, właściwie nie dziwią, a przynajmniej nie powinny. Tyle że ja jestem człowiekiem trochę starej daty i nie siedzę w nowinkach tej akurat działki audio.

Pojawienie się naprawdę miniaturowego DAP-a HiFiMAN-a początkowo potraktowałem jako ciekawostkę. Ponieważ jednak wybierałem się w dłuższą podróż, postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym, sprawdzając, ile to z owej miniaturyzacji da się wycisnąć pod względem sonicznym.


Budowa i Funkcjonalność

Dopiero gdy wziąłem ten odtwarzacz do ręki, zdałem sobie sprawę z tego, jak jest mały. Mówimy bowiem o maluchu ważącym niecałe 70 g, szerokim na 4,5 cm i grubym na 8,5 mm. Wprawdzie współczesny iPod nano jest jeszcze mniejszy, ale pamiętajmy, że Supermini to sprzęt dedykowany audiofilom. Na tle AK70 (Astell&Kern) Supermini jest jak karzełek. W dodatku bateria ma wystarczać nawet na 22 godziny grania (bez konieczności ładowania). Nie ma wątpliwości, że pod względem żywotności Supermini bije na głowę koreańskiego rywala, co sprawdził użytkujący go na co dzień redaktor naczelny, który wypróbował także testowany odtwarzacz.

Kolejną niespodzianką jest nadspodziewanie duża moc tego DAP-a. Nie mniej niż osiem op-ampów są w stanie zapewnić napięcie wyjściowe na poziomie aż 4,2 V przy obciążeniu 32 Ω (na wyjściu zbalansowanym), co oznacza możliwość wysterowania niemal każdych słuchawek. W przypadku wyjścia niezbalansowanego (Supermini ma obydwa) napięcie spada o połowę – stawia to tego DAP-a mniej więcej na równi z AK70.

HiFiMAN SuperMini tyl

Miniaturowa obudowa świetnie leży w dłoni. Aluminium pełni funkcję skutecznego radiatora.

 

Sercem urządzenia jest procesor zawiadujący wszystkimi funkcjami urządzenia, zawierający dekodery audio oraz przetwornik c/a. By podołać tym wszystkim operacjom, nie grzejąc się nadmiernie (nawet podczas głośnego grania odtwarzacz w ogóle się nie nagrzewa), a więc nie pobierając dużo mocy, należało napisać własny system operacyjny. I HiFiMAN to zrobił – OS nazywa się Taichi 2.0. Jego zasadnicza cecha to fakt, że przez ponad 95 procent czasu procesor działa w trybie jednowątkowym, co pozwala na pełne wykorzystanie zasobów urządzenia wyłącznie na potrzeby procesu odtwarzania muzyki, a to – jak argumentuje producent – skutkuje znacznie niższym jitterem. Ale jest pewien minus – odtwarzacz nie potrafi odtwarzać muzyki bez przerw pomiędzy utworami, co wynika właśnie z pracy jednowątkowej (gapless wymaga wczytywania sygnału do bufora w trakcie odtwarzania muzyki, a to już nie jest praca jednowątkowa). Jak zapowiedział Fang Bian, udało się już znaleźć rozwiązanie tej kwestii i jeszcze w tym roku powinna się ukazać aktualizacja firmware'u, dzięki której SuperMini będzie wspierał odczyt gapless.

Co się tyczy formatów, maluch HiFiMAN-a wspiera wszystkie bezstratne (włącznie z DSD – pliki DSF i DFF) – z jednym, dość istotnym wykluczeniem: nie odtwarza 24-bitowych plików AIFF. Te trzeba konwertować do formatów ALAC, WAV lub FLAC.

Obsługę uproszczono do ekstremum, co paradoksalnie wyszło temu urządzeniu na dobre – szybko się uruchamia (ok. 15 s) i prawie bez zwłoki reaguje na polecenia – słowem, miła niespodzianka w przypadku producenta, który z czym jak z czym, ale z interfejsem zawsze miał kłopot. Choć trzeba dodać, że rozmieszczenie przycisków nie każdemu przypadnie do gustu. Oddalenie przycisku „wstecz” (znajdującego się z boku) od kursorów i „ok” (znajdujących się pod wyświetlaczem) jest nielogiczne i mało wygodne.

Wykonanie jest bardzo dobre. Obudowę wykonano z aluminium i wyposażono w niewielki, energooszczędny czarno-biały wyświetlacz OLED, a obsługę powierzono fizycznym przyciskom, z których, jak już wspomniałem, trzy znajdują się poniżej, a reszta z boku. Supermini nie ma wbudowanej pamięci flash – magazynem muzyki mogą być wyłącznie karty microSD, ale nawet te o pojemności 256 GB. Slot znajduje się na dole obudowy, wraz z portem microUSB do ładowania i transferu danych.

Jest jeszcze jedna niespodzianka – za 2199 zł otrzymujemy nie tylko sam odtwarzacz, ale coś jeszcze: zbalansowane słuchawki dokanałowe (ponoć jest to model RE-400B wart 479 zł). Szkoda tylko, że nie pomyślano o jakimś futerale, bo przy codziennym użytkowaniu prędzej czy później obudowa się zarysuje. Warto też podkreślić, że HiFiMAN zrobił postępy w kwestii tworzenia porządnych, eleganckich opakowań swoich produktów.


Brzmienie

Zacząłem od odsłuchów w podróży, a więc z dołączonymi w komplecie dokami, zamiennie z moimi Finalami F7200 (sporo droższymi, ale niezbalansowanymi). Brzmienie oceniam bardziej z pozycji miłośnika muzyki i człowieka mającego styczność raczej z „dużymi" systemami audio niż osoby osłuchanej z wieloma DAP-ami. I Cały mój swoisty sceptycyzm ulotnił się po pierwszych kilku utworach. SuperMini gra równo i spójnie, rzec można, że niemal neutralne (niemal, bo jednak delikatnie po cieplejszej stronie mocy). Co więcej, jest to  brzmienie, które mogę określić mianem naturalne. O ile neutralność to brak preferencji którejkolwiek części pasma, brak podbarwień, co jest ważne póki nie prowadzi do zimnego, pozbawionego emocji odtwarzania dźwięku, o tyle naturalność to pewna miękkość tegoż dźwięku, to jego odpowiednia temperatura (nie za zimny, nie za ciepły, ale minimalnie na plusie, bo tak grają instrumenty w naturze) i odpowiedni poziom ekspresji. SuperMini potrafi tak właśnie zagrać. Doskonale wypadł więc album Raya Browna. Jego kontrabas był szybki, schodził nisko z dobrym dociążeniem dźwięku, wspartym długimi wybrzmieniami. Towarzyszący mu fortepian brzmiał wcale nie gorzej dzięki dobrze oddanej barwie, pięknej dźwięczności i (o dziwo!) odpowiedniej potędze brzmienia (OK, biorąc niewielką poprawkę na grający system). Świetnie został odtworzony koncert „San Francisco Friday Night" – szybki, ale i pełny dźwięk gitar, dobra separacja, niezła rozdzielczość, umiejętność wydobycia wielu szczegółów grania każdego z mistrzów gitary, no i duża ekspresja plus udane oddanie koncertowej atmosfery tego wydarzenia. Słuchałem tego naprawdę zaskoczony, że ten maluch poprzez malutkie, douszne słuchawki, potrafi to tak przekonująco zagrać!

HiFiMAN SuperMini vs AK70

W porównaniu naszym referencyjnym małym DAP-em (Astell&Kern AK70), SuperMini jest znacznie węższy i cieńszy.
W dodatku dwa razy lżejszy (68 v 134 g).

 

Jednym z albumów w formacie DSD, który zabrałem, był sampler wydawnictwa Opus. Dobrze zrealizowane i odtworzone pliki DSD brzmią niesamowicie... analogowo (z braku lepszego określenia), co dla mnie oznacza zbliżenie się do brzmienia płyty winylowej. SuperMini w tym względzie przypominał mi mojego LampizatOra Big7, czyli najlepszy (obok GoldenGate'a) DAC DSD, jaki znam. Oczywiście nie twierdzę, że to ta sama klasa, ale charakter brzmienia jest podobny. Dźwięk był (naturalnie) miękki, barwny, wyjątkowo płynny, ale jednocześnie czysty i detaliczny. Nie było tu hektarów przestrzeni oferowanych przez Lampiego, ale w przypadku odsłuchu słuchawkowego to oczywiste. SuperMini, zwłaszcza z Finalami F7200, a w jeszcze większym stopniu z pełnowymiarowymi Sonorusami VI (które napędzał zupełnie swobodnie!) budował może nie jakąś wybitnie dużą scenę, ale była ona na tyle naturalna, że nawet ja, człowiek wręcz uczulony na tym punkcie, nie zwracałem uwagi na jej (słuchawkowe) ograniczenie. Sporą rolę odegrały tu zapewne trójwymiarowe źródła pozorne, które precyzyjnie rozlokowane na owej niezbyt dużej scenie tworzyły intymny klimat obcowania z muzyką – rzecz dla mnie nie do przecenienia.

Posłuchałem również kilku albumów z muzyką filmową, m.in. z „Piratów z Karaibów" czy „Głębi". SuperMini zaserwował mi z nimi kolejną niespodziankę: jak ten maluch, nawet z Finalami Sonorus VI, potrafi zagrać z taką mocą, rozmachem, z robiącym duże wrażenie tutti orkiestry – naprawdę nie mam pojęcia.

Ale potrafi! I robi to bez widocznego wysiłku – nie stwierdziłem żadnych negatywnych efektów głośnego grania nawet takiej złożonej, dość gęstej muzyki. Dalej było czysto, detalicznie, płynnie i angażująco. Ludzie w samolocie patrzyli na mnie dość dziwnie, gdy mocno wczułem się czy to w muzykę z tego pierwszego filmu (zwłaszcza gdy na gitarach szaleli Rodrigo i Gabriela), czy w trakcie koncertu AC/DC. Z tym ostatnim maluch HiFiMAN-a także radził sobie bardzo dobrze – pewnie prowadził rytm i częstował mnie ogromną porcją energii drzemiącej w tej muzyce. Spokojny przegląd wielu płyt z różnych gatunków muzycznych potwierdził wcześniejsze obserwacje. SuperMini to uniwersalna bestyjka, która swobodnie gra każdy rodzaj muzyki, utrzymując jakość brzmienia w pełni satysfakcjonującą dość wybrednego audiofila, jakim bez wątpienia jestem. Szczera rekomendacja!


Galeria

{gallery}testy/odtwarzacze-mobilne/hifiman-supermini{/gallery}


Naszym zdaniem

HiFiMAN zaoferował DAP-a, który w kapitalny sposób łączy walory praktyczne, jak lekkość, miniaturowe gabaryty oraz naprawdę długi czas pracy na jednym ładowaniu z wysoką jakością brzmienia – jedną z lepszych, jakie można uzyskać z DAP-a za około 2000 zł. W dodatku SuperMini ma mnóstwo mocy – na tyle, że bez problemu może grać nawet w całkiem opornymi słuchawkami domowymi, dostarczając naturalny, lekko ocieplony dźwięk całkiem wysokiego kalibru. Pod względem możliwości i wyposażenia nie ma sensu porównywać go z „wypasionym” AK70, ale SuperMini góruje nad swym rywalem codzienną praktycznością i mobilnością. Z drugiej strony, nie jest tak przestrzenny i analityczny. To propozycja dla tych, którzy szukają minimalistycznego napędu dobrych słuchawek, o którym szybko zapomnimy, że nosimy go w kieszeni kurtki czy nawet spodni. W tej cenie, zważywszy że i bardzo dobre słuchawki są już w komplecie, to autentycznie świetna propozycja. Nawet mimo tego, że na razie bez gaplessa.

System odsłuchowy:

Słuchawki douszne: HiFiMAN, Final F7200, Final Sonurus VI

HiFiMAN SuperMini zzz

 

]]>
webmaster@av.com.pl (Webmaster) Odtwarzacze mobilne Tue, 13 Jun 2017 12:39:06 +0000
Sony NW-WM1Z https://m.avtest.pl/odtwarzacze-mobilne/item/644-sony-nw-wm1z https://m.avtest.pl/odtwarzacze-mobilne/item/644-sony-nw-wm1z Sony NW-WM1Z

Niesamowita obudowa z pozłacanego odlewu miedzi, autorski przetwornik c/a, 256 GB wbudowanej pamięci, autorski OS i ta cena… Oto najlepszy Walkman w historii.

Dystrybutor: Proa Individual, www.proaindivudual.pl 
Cena: 3200 euro

Tekst i zdjęcia: Filip Kulpa

audioklan

 

 


Odtwarzacz przenośny Sony NW-WM1Z

TEST

Sony NW-MZ1Z Test

Pierwszy Walkman powstał w 1979 roku i w ciągu pierwszych dziesięciu lat swojego istnienia podbił światowe rynki hi-fi, stając się niekwestionowaną ikoną marki Sony. Każdy go chciał mieć, miliony ludzi na całym świecie namiętnie z niego korzystało. Był w pewnym sensie tym, czym dla dzisiejszej młodzieży są smartfony. Odtwarzacze mp3, a później właśnie smartfony uśmierciły wynalazek Sony, lecz – jak się okazało – nie bezpowrotnie. Kilka lat temu japońska firma postanowiła reaktywować tę nieco zapomnianą markę, a w 2013 roku zrobiła to całkiem na serio, pod szyldem „Hi-res audio”. Jesienią na IFA zaprezentowano model NWZ-ZX1, a półtora roku później pojawił się jego następca – ZX2. Obydwa zdobyły grono zainteresowanych i gdy wydawało się, że niebawem pojawi się następca (ZX3), Sony zaskoczyło swoich fanów, pokazując dwa nowe odtwarzacze z serii Signature: NW-WM1A i NW-WM1Z. Pierwszy z nich wydaje się być logicznym sukcesorem ZX2, kosztując mniej więcej tyle samo – 1200 euro. Tymczasem wersja Z jest niemal trzykrotnie droższa – wyceniono ją na 3200 euro.


Budowa

Solidność i wykonanie tego DAP-a to zjawiska wykraczające poza normalną skalę odniesienia – tworzą klasę samą dla siebie. Nie znam żadnego innego produktu audio, którego obudowa byłaby w całości wykonana z pozłacanego odlewu miedzianego o czystości 99,96% (!). Najbliższe skojarzenia – to wzmacniacze Momentum Dana D’Agostino, ale tam miedziane są „jedynie” radiatory (w dodatku niepozłacane). Rzecz jasna, WM1Z jest znacznie mniejszym urządzeniem, ale tak czy inaczej, jego obudowa to majstersztyk, coś absolutnie wyjątkowego. Jakkolwiek by nie chwalić szczytowych modeli Astell&Kerna, to przy flagowcu Sony wyglądają one jak ubodzy bracia. Spotkałem się z opinią, w dodatku wypowiedzianą z ust kobiety, że ten DAP jest piękny. Istotnie, ma coś z drogiej biżuterii.

Sony NW-MW1Z

Lewe wyjście słuchawkowe jest zbalansowane i wykorzystuje złącze nowego typu – TRRRS – o średnicy 4,4 mm.

Monolityczna obudowa z miedzi niewątpliwie ma też zalety techniczne – jest np. idealnym radiatorem. Trzeba przyznać, że nawet przy pełnym obciążeniu, NW-WM1Z pozostaje zimny, utrzymując w przybliżeniu temperaturę otoczenia. Miedź jako niemal doskonały przewodnik elektryczny jest też skutecznym ekranem, co ma istotne znaczenie nie tyle na zewnątrz, ile wewnątrz – poszczególne bloki funkcjonalne są przedzielone (oczywiście miedzianymi) grodziami. Swoją drogą, o wnętrzu można wypowiadać się w podobnych superlatywach jak o obudowie. Bazuję tu na obserwacjach poczynionych w Berlinie, podczas IFA, gdzie na swoim okazałym stoisku producent nie omieszkał pochwalić się imponującą konstrukcją odtwarzacza. Rozdzielone bloki zasilania, sekcji audio – było co podziwiać. Z ogólnodostępnych informacji wynika, że Sony zastosowało autorski przetwornik c/a z natywną obsługą formatu DSD256 (11,2 MHz). Nie znajdziemy tu więc żadnej kości ESS, Burr Browna czy Wolfsona. Z innych ciekawostek Japończycy wymieniają specjalne rezystory (Fine Sound Register) i kondensatory polimerowe (FT CAP). Wiadomo także, że zastosowano wewnętrzne okablowanie Kimbera (krótki odcinek biegnący od płytki do gniazd sygnałowych). Amplifikację sygnału realizuje autorski układ S-Master pracujący w topologii zbalansowanej. Niewiele wiadomo na temat zastosowanej baterii – poza tym, że jej pełne naładowanie następuje dopiero po 7 godzinach, co sugeruje znaczną pojemność ogniw.

sony wm1z futeral

Skórzany futerał bardzo sie przydaje. Upuszczenie niezabezpieczonego odtwarzacza mogłoby być kosztowne.

WM1Z ma dwa wyjścia sygnałowe, oba umieszczone na górnej krawędzi. Lewe ma nietypową średnicę 4,4 mm i jest zbalansowane; prawe to konwencjonalny, mały, 3,5-mm jack. Obecność wyjścia zbalansowanego w nowym standardzie JEITA może budzić zdziwienie, a nawet grymas na twarzach członków społeczności słuchawkowej high-end. Po co kolejny standard połączenia słuchawkowego? Dlaczego Sony zawsze musi być „inne”? Wykorzystywane obecnie zbalansowane gniazda i wtyki 2,5 mm uważa się za zbyt delikatne – łatwo je uszkodzić. Poza tym bardzo postępująca miniaturyzacja w tym przypadku wcale nie służy wysokiej jakości. Samo oprawianie takich wtyków jest już dość kłopotliwe. Nowy standard TRRRS opracowany przez organizację JEITA (Japan Electronics and Information Industries Association) wykorzystuje 5-stykowy wtyk o średnicy większej niż mały jack, ale mniejszej niż „domowy” duży jack. Jest zdecydowanie solidniejszy od tego pierwszego. Wydaje się więc, że Sony obrało słuszną drogę. Jest tylko jeden szkopuł – nikt poza nimi nie stosuje (jeszcze?) tego połączenia. W szczególności zaś producenci słuchawek. Wydaje się to kwestią czasu, ale na razie jedyne nauszniki, które „komunikują się” z WM1Z na drodze zbalansowanej, to flagowe MDR-Z1R. Mieliśmy je do dyspozycji w trakcie testu, lecz, niestety, egzemplarz demonstracyjny okazał się nie w pełni sprawny.

Potencjalna korzyść z połączenia 4,4 mm jest duża – choćby dlatego, że oferuje ono dwukrotnie większe napięcie skuteczne, a więc czterokrotnie większą moc, co może być zbawieniem dla wszystkich tych, którzy posłuchawszy WM1Z, zapragną go mieć. Dlaczego?

Mocy przybywaj

Problem w tym, że stopnie wyjściowe NW-WM1Z oferują zaskakująco małą moc. Pod obciążeniem 23 Ω (typowym dla słuchawek mobilnych) na wyjściu niezbalansowanym zmierzyliśmy maksymalne napięcie 260 mV (w otwartej pętli było to 271 mV), co odpowiada zaledwie 2,9 mW mocy. Odnosząc ten wynik do wyjścia zbalansowanego, otrzymalibyśmy niecałe 12 mW (znalezione w sieci specyfikacje Sony drastycznie rozmijają się z tymi wynikami). Dla porównania: Astell&Kern AK70 (zaskakująco mocny, jak na DAP-a) osiąga 1,14 V przy tym samym obciążeniu, co odpowiada przyrostowi poziomu głośności o niemal 13 dB. Parafrazując znanego klasyka, jest to „móc albo nie móc” w odniesieniu do wielu słuchawek wysokiej klasy. Na pocieszenie mamy małą impedancję wyjściową: w zakresie niskotonowym wynosi ona około 0,9 Ω. Jak to wszystko przekłada się na praktykę? By grać naprawdę głośno, potrzebne są bardzo czułe słuchawki. Z flagowymi nausznikami Sony – MDR-Z1R przy głośności ustawionej na maksymalną wartość „120” jej poziom był w pełni satysfakcjonujący jedynie w przypadku najgłośniejszych nagrań (z wartościami szczytowymi dochodzącymi do 0 dBFS), te cichsze – w szczególności akustyczne produkcje audiofilskie – nie pozwalały wysterować słuchawek dostatecznie głośno. Zaskakujące.

Nie miałem do czynienia z poprzednim referencyjnym Walkmanem – ZX2 – ale z tego, co przeczytałem, podobny problem ten zgłaszali liczni użytkownicy tego modelu. Natknąłem się też na opinię, że nowy model jest mimo wszystko głośniejszy. Jednak w dalszym ciągu oferowany zakres głośności jest zbyt mały, by mówić o dobrej kompatybilności ze średnio efektywnymi słuchawkami. Na dobrą sprawę odpadają wszystkie konstrukcje domowe wysokiej klasy. O magnetostatach pokroju Audeze LCD-3, nie mówiąc już o HiFiMAN-ach HE-6, możemy zapomnieć. Szkoda!

 


Obsługa i funkcjonalność

Posługiwanie się WM1Z przypomina obsługę smartfona, lecz w rzeczy samej zastosowany system operacyjny nie ma nic wspólnego z Androidem. To ponoć autorski OS, choć nie do końca wierzę, że stworzony zupełnie od podstaw. Podobieństwa do smartfonowego interfejsu wydają się nazbyt oczywiste. Abstrahując od ekranu, który ani wielkością (przekątna 4 cale), ani rozdzielczością (854 x 480) nie dorównuje współczesnym smartfonom (umówmy się, że wcale nie musi – nie ma takiej potrzeby), jest prócz wyglądu, jeszcze jedna istotna różnica, która nie pozwala pomylić tego Walkmana z telefonem: ciężar wynoszący niewiele mniej niż pół kilograma. Te 455 g (specyfikacje Sony dokładnie pokrywają się ze wskazaniami naszej wagi) to z pozoru nic wielkiego – dopóki nie weźmiemy tego sprzętu do ręki. Pierwsze wrażenie jest takie, że zbyt słabo go chwyciliśmy, jakby miał ochotę pozostać na blacie. W relacji do swoich gabarytów (sporych, ale mimo wszystko niewielkich) WM1Z jest jak cegła. Z czasem można przyzwyczaić się do tego kosztownego „balastu”, trzeba jednak mieć świadomość, iż noszenie tego Walkmana w kieszeni kurtki, nie mówiąc o marynarce, raczej nie wchodzi w rachubę. Teczka, torba naramienna, plecak – to są właściwe „środki transportu”.

sony mw1z microsd

Złącze microSD pozwala rozszerzyć i tak bardzo dużą pojemność odtwarzacza. Wczytywanie muzyki z karty nie zawsze jednak przebiega bezproblemowo.

WM1Z ma aż 256 GB wbudowanej pamięci flash (tyle samo co Astell&Kern AK 380), co wystarczy do wgrania około 700 płyt CD. Co ważne, wbudowana pamięć jest całkiem szybka. Transfery na poziomie 40 MB/s (uzyskiwane w połączeniu USB 3.0 z komputerem Apple iMaca) pozwalają na rozsądne czasy kopiowania danych (jeden album w formacie FLAC, w 16-bitowej rozdzielczości wgrywa się w 10–12 s), lecz jeśli zechcemy zapełnić całą pamięć w jednym podejściu, trzeba będzie przygotować się na dłuższe posiedzenie. Mniej cierpliwi zapewne zechcą skorzystać z czytnika kart microSD. Obok małego “jacka”, jest to jedyne standardowe złącze w WM1Z (do połączenia USB z komputerem lub ładowarką służy dedykowany kabel zakończony z drugiej strony 22-stykowym złączem WM-PORT – sic!). Ku mojemu zaskoczeniu, mimo usilnych prób odtwarzania muzyki właśnie z karty microSD, Walkman nie był w stanie przeczytać zawartości muzycznej SanDiska Extreme 64 GB, którego bezproblemowo używam w AK70. Odtwarzacz Sony uparł się, że na karcie nie ma zapisanej muzyki. Czy to jednostkowy problem – trudno ocenić, ale mam nadzieję, że tak.

WM1Z ma ważny atut funkcjonalny, a mianowicie długi czas pracy na baterii. Ten oczywiście zależy od odtwarzanego formatu (i ustawionej głośności), ale średnio rzecz biorąc, można liczyć na 30 godz. pracy – tyle deklaruje producent. Sądząc po tempie, w jakim ubywało pasków na wskaźniku baterii (a raczej nie ubywało…), jestem skłonny uwierzyć w te specyfikacje. Nawet najdłuższe loty czy krótkie wyjazdy służbowe nie zmuszą nas do doładowywania flagowego Walkmana. Z jednym zastrzeżeniem: format DSD jest znacznie bardziej prądożerny (czas pracy skraca się nawet do 11 godz.) i jest to kolejny powód – oprócz wielkości plików – dla którego nie warto go stosować w sprzęcie mobilnym. Tym bardziej, że pełne naładowanie (pojemnej) baterii zajmuje tyle czasu co nocny sen dorosłego człowieka. Zatem operację tę trzeba planować z wyprzedzeniem.

W przeciwieństwie do odtwarzaczy Astell&Kern czy testowanego na naszych łamach Pioneera, konstruktorzy Sony nie zdecydowali się „zaśmiecać” systemu żadnymi dodatkowymi aplikacjami. WM1Z nie ma Wi-Fi, brakuje więc możliwości łączenia się z serwisami streamingowymi czy choćby z domowymi serwerami plików. Uważam, że to słuszna decyzja. DAP tej klasy powinien być maksymalnie ukierunkowany na jakość dźwięku. W tym świetle dziwi jednak powolny start odtwarzacza: zajmuje aż około 50 s. Ze współczesnej Xperii w tym czasie zdążymy już wykonać krótkie połączenie telefoniczne.

W minimalizmie systemu operacyjnego jest też pewna niekonsekwencja, a mianowicie Bluetooth. Najpewniej uznano, że mając tysiące utworów w zasięgu kciuka, szkoda by było pozbawiać użytkownika możliwości puszczenia ulubionej piosenki przez głośnik bezprzewodowy lub domowy system u kolegi. Jest też drugi powód: bezprzewodowe słuchawki (Sony), które potrafią komunikować się z WM1Z w nowym protokole LDAC. Znacząco wyprzedza on pod względem technicznym aptX (bitrate do 990 kb/s, możliwość strumieniowania plików PCM 24/96), a to oznacza możliwość uzyskania jakości dźwięku przewyższającej format CD. Nasuwa się jednak pytanie: po co LDAC w tak wypasionym odtwarzaczu – przecież w ten sposób neguje się sens stosowania superobudowy i znakomitych komponentów. Przyjmijmy wersję dyplomatyczną: z punktu widzenia producenta promującego własne rozwiązanie, zwyczajnie nie wypada, by sztandarowy produkt go nie miał. Ot, cała filozofia.

WM1Z ma dokładny, 10-pasmowy korektor EQ. To przydatna opcja, zważywszy na to, z jak odmiennie brzmiącymi słuchawkami mamy do czynienia. Niemniej, fani korekcji nie odnajdą tu pola do tak precyzyjnej zabawy jak w przypadku AK380 (wyposażonego w 31-pasmowy korektor).

 


Brzmienie

Przyznam, że jeszcze niedawno rynek drogich DAP-ów traktowałem jak kompletną fanaberię grupy audiofanów (nie wiem jak licznej, bo śledzenie portalu head-fi nie daje jasnej odpowiedzi na to pytanie). Z drugiej strony, jest to jednak fascynujące, jak wiele można osiągnąć w kwestii jakości brzmienia z urządzeń mieszczących się w kieszeni, zasilanych z małej baterii. To jeden z najbardziej spektakularnych przykładów postępu technicznego w cyfrowym audio – bezdyskusyjnie.

Do testu „Signature Walkmana” podszedłem z otwartą głową. Nie zastanawiałem się w pierwszej kolejności nad tym, jak wypada on na tle innych DAP-ów w zbliżonej cenie. Bardziej interesowało mnie to, ile wnosi on dobrego ponad to, co możemy uzyskać z odtwarzaczy za 2, 3, 4 tys. zł – a więc też nietanich, choć jeszcze nie bardzo drogich. Zdaję sobie sprawę, że maniacy mobilnego high-endu i tak dojdą „swojej prawdy”, zaś Czytelników ”Audio-Video” przypuszczalnie bardziej interesuje to, czy DAP klasy Rolls Royce’a jest odpowiednikiem domowych sprzętów za setki tysięcy złotych względem urządzeń za, powiedzmy, 10 tys. zł. Właśnie to zamierzałem sprawdzić. W tym celu posłużyłem się dobrze mi znanym niedrogim odtwarzaczem „referencyjnym” – sześciokrotnie tańszym AK70. Ponad 60 GB muzyki z karty microSD używanej w Astellu skopiowałem do pamięci Walkmana i rozpocząłem porównania.

Na początek odpowiem na najgłupsze możliwe pytanie: czy słychać różnicę? Oj, słychać. I to jeszcze jak! Nie przesadzę ze stwierdzeniem, że jest ona podobnej wielkości co dysproporcja w jakości brzmienia pomiędzy wzmacniaczem za 50 i za 8 tys. zł. Tak czytelnych i jednoznacznych różnic można oczekiwać. Z jednym ważnym zastrzeżeniem, o którym wspomniałem już wcześniej. WM1Z jest niejako odpowiednikiem wzmacniacza lampowego single-ended, a więc takiego, który wymaga specjalnych głośników, by móc zagrać głośno i z „jajem”. Poprzestałem na słuchawkach Meze 99 Classics, które znam bardzo dobrze, i są one na tyle czułe, że w większości nagrań Walkman grał z nimi tak głośno, jak preferuję (zdając sobie sprawę, że niekoniecznie jest to zdrowe dla słuchu).

sony mw1z futeral otwarty

Wyświetlacz, mimo że nieorganiczny (LCD) zapewnia bardzo dobra jakość obrazu, co docenimy patrząc na miniatury okładek.

Najbardziej charakterystyczną cechą Sony jest nieskazitelna gładź prezentacji. To chyba najlepsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy – z dopowiedzeniem, że chodzi nie tylko o rewelacyjną gładkość wysokich tonów, ale także o wewnętrzny spokój prezentacji, brak wszelakiej nerwowości, czego jednak nie należy mylić z uspokojeniem dźwięku, stonizowaniem dynamiki. WM1Z nie jest odtwarzaczem, o którym w pierwszej kolejności powiemy, że gra dynamicznie, z pazurem, ale w ramach dostępnej (mocno ograniczonej) mocy nie można powiedzieć, iż brzmienie jest leniwe czy spowolnione.
Wysokie tony w wykonaniu złotego Walkmana są fenomenalnie wysmukłe, ale jednocześnie prawdziwe, choć można odnieść wrażenie, że pod względem owego wypolerowania odtwarzacz stara się poprawiać nagrania, czyniąc te nieaudiofilskie (acz dobre jakościowo) w pełni audiofilskimi. Nie widzę w tym nic złego, dopóki brzmienie poszczególnych albumów nie jest ujednolicane – a tak na szczęście się nie dzieje.

Przy całej swojej niebywałej kulturze, można rzec dystyngowanej elegancji, japoński DAP imponuje szczegółowością, tym, jak subtelnie, a zarazem czytelnie doświetla detale ukryte w nagraniach. Muzyczny przekaz nie jest z gruntu „analityczny” – rozdzielczość idzie tu w parze z muzykalnością, podąża za nią, a nie wyprzedza jej, jak w przypadku typowo analitycznych, konturowo brzmiacych urządzeń.

Prawdziwy i ważny przeskok względem AK70 polega na tym, jak dalece bardziej niecyfrowy, nieelektroniczny, a naturalny jest to przekaz. Słuchając Sony, słuchałem muzyki, zaczynałem się zagłębiać w głębsze warstwy nagrań, zwracałem uwagę na ich piękno, interakcje artystów, wymowę całych kompozycji. Powrót do „budżetowego” DAP-a był zwyczajnie trudny (a przecież tyle ciepłych słów sformułowałem pod adresem tego świetnego urządzenia). Maluch Astella grał przy Sony dźwiękiem tonalnie zbliżonym, ale brudnym, płaskim, stosunkowo twardym, mało emocjonującym. Wokale zdawały się dwuwymiarowe, były osuszone, jakby wyblakłe. Zmian na niekorzyść DAP-a odniesienia odnotowałem wiele i rozciągały się one nawet na zakres niskotonowy. Ilościowo czy pod względem potęgi, dużo się nie zmieniło, ale czytelność, rozdzielczość, a przede wszystkim definicja i plastyczność omawianego zakresu były z Sony ewidentnie lepsze.

sony mw1z spod

Już po oddaniu Walkmana postanowiłem posłuchać jego arcyrywala – AK380. Jest nawet nieco droższy, ale o wiele bardziej rozbudowany funkcjonalnie (Wi-Fi, streaming internetowy, strumieniowanie muzyki z NAS-a, bardziej zaawansowany korektor EQ). Porównanie nie było z gatunku bezpośrednich, ale może to i dobrze, bo pozwoliło spojrzeć na WM1Z z pewnej perspektywy: czy słuchając AK380 odnajdę podobne cechy? Czy czegoś będzie mi brakowało? Odbieram to następująco: AK380 zaprezentował brzmienie zbliżonej klasy, ale o nieco innym charakterze. Trudno tu mówić o mniejszej czy większej neutralności – oba produkty, jak większość źródeł cyfrowych, są bardzo liniowe, jednak różnice w subiektywnej ocenie brzmienia występują i da się je zwerbalizować. AK380 był równie dużym przeskokiem względem AK70, jak NW1Z, jednak pewnych cech Walkmana w tym brzmieniu nie odnalazłem. Wysokie tony nie mają tego niezwykłego wyrafinowania, gładkości i jedwabistości. Są bardzo dobre, ale nie czarują. AK380 wydaje się też tworzyć nieco bliższy, bardziej bezpośredni przekaz, podczas gdy złocisty Walkman gra z minimalnym (pożądanym) dystansem. Jednakowoż równie namacalnie – a może nawet bardziej – prezentuje wokale. W kwestii przestrzenności punktowałbym go minimalnie wyżej. Bas AK380 jest twardszy i bardziej dynamiczny, a cały przekaz zdaje się bardziej nastawiony na precyzję niż wypełnienie. Takie jest przynajmniej wrażenie z perspektywy odsłuchów, które dzieliły dwa dni. Pod względem dynamicznym Astell&Kern jest oczywiście górą, gdyż potrafi napędzić większość słuchawek, nie stwarzając w tym zakresie istotnych ograniczeń – odwrotnie niż Sony. Reasumując, jest to urządzenie bardziej uniwersalne, ale w moim odczuciu mniej wybitne pod względem całościowego wysublimowania. Mówiąc inaczej, z odpowiednimi słuchawkami NW1Z może uchodzić za sprzęt referencyjny. Brawo Sony!

 


Galeria

{gallery}testy/odtwarzacze-mobilne/sony-nw-wm1z{/gallery}


Naszym zdaniem

sony nw1z zzzTrudno nie ulec czarowi tego cacka. Jakość wykonania obudowy jest nie z tego świata, czas pracy na jednym ładowaniu – imponujący. Co najważniejsze – jakość oferowanego brzmienia to prawdziwy high-end w skali urządzeń mobilnych, choć właściwie nie tylko mobilnych…
Dopóki mała moc nie jest ograniczeniem, co w praktyce oznacza odpowiedni dobór słuchawek lub rezygnację z głośnego (niezdrowego!) słuchania, dopóty może się okazać, że całkiem drogie sprzęty stacjonarne (słuchawkowe) nie osiągają tego poziomu wyrafinowania – naprawdę! Co nie zmienia postaci rzeczy, że WM1Z to produkt z gatunku tych dosyć irracjonalnych. Sądzę jednak, że Ci nieliczni, którzy byli już wstępnie zdecydowani na AK380, pojawienie się złotego Walkmana powinni potraktować w kategoriach obowiązkowego odsłuchu. To inne, łagodniejsze, ale jakże wciągające granie. Osobiście jestem bardzo ciekaw, jak na tym tle wypada trzykrotnie tańszy model WM1A z aluminiową (też świetną) obudową i 128 GB pamięci. Toż to może być zawodnik!

SPRZĘT TOWARZYSZĄCY:

Słuchawki: B&W P9 Signature, Sony MDR-Z1R, Meze 99 Classics
Źródło referencyjne: Linn Sneaky DS+PS Audio NuWave DSD/Trilogy 933

 

]]>
webmaster@av.com.pl (Webmaster) Odtwarzacze mobilne Thu, 11 May 2017 10:17:00 +0000
Astell&Kern AK70 https://m.avtest.pl/odtwarzacze-mobilne/item/566-astell-kern-ak70 https://m.avtest.pl/odtwarzacze-mobilne/item/566-astell-kern-ak70 Astell&Kern AK70

Nie musisz być zwolennikiem kupowania audiofilskich DAP–ów, by docenić talent i możliwości najnowszego produktu Astella&Kerna – firmy, która ostatnio zwariowała na punkcie horrendalnie drogich odtwarzaczy przenośnych, by zdobyte w ten sposób doświadczenia przenieść na grunt urządzeń w normalnych cenach. Takich jak najnowszy AK70.

Dystrybutor: MP3Store.pl
Cena: 2699 zł

Tekst i Zdjęcia: Filip Kulpa

audioklan

 

 


Odtwarzacz przenośny Astell&Kern AK70

TEST

Astell Kern AK70 2 aaa 

AK70 wypełnia lukę pomiędzy zupełnie nowym odtwarzaczem AK300 (następcą AK100II) i dobrze znanym Juniorem. Cenowo i technicznie bliżej mu do tego pierwszego, jednak pod względem gabarytów – do Juniora, od którego jest o połowę grubszy, o pół centymetra szerszy, ale aż o ponad 2 cm niższy. Szczególnie ten ostatni wymiar robi wrażenie – niespełna 9,7 cm czyni z AK70 prawdziwego malucha. Dodajmy do tego masę zaledwie 132 g (to o 40 g mniej niż w przypadku AK100 II) i mamy odtwarzacz, który z powodzeniem zmieścimy w kieszeni i w dodatku nie odczujemy zbytnio, że mamy go przy sobie. Esencja mobilności.


Budowa

Projekt obudowy częściowo nawiązuje do drogiego AK240 (wpuszczone w obrys obudowy pokrętło głośności), a częściowo do modeli AK100 II i AK120 II (ostre ścięcia wokół wyświetlacza). Trzeba przyznać, że urządzenie prezentuje się znakomicie. Kwestią gustu jest miętowy kolor obudowy, za to jakość wykonania w całości aluminiowej obudowy nie pozostawia nic do życzenia. Jest ona totalnie sztywna, nie ma tutaj mowy o jakichkolwiek luzach czy trzeszczeniu czegokolwiek. W gruncie rzeczy, siedemdziesiątka jest równie solidna jak znacznie droższe modele serii 300. To jakby ich miniatura.
Mimo małych gabarytów, w obudowę udało się wkomponować całkiem przyzwoity wyświetlacz TFT o przekątnej 3,3” (84 mm) i w zupełności wystarczającej rozdzielczości 800x480. Gęstość pikseli na poziomie xxx ppi zapewnia dobrą ostrość obrazu, a duża jasność – odpowiednią czytelność nawet w bezpośrednim słońcu.

Znakomicie sprawdza się duże aluminiowe pokrętło głośności. Nie wystaje poza obrys obudowy tak jak w AK100/120, lecz jest wkomponowane w lekko wklęsłe ścięcie prawej strony, co zapewnia naturalnie dobry dostęp palców z obu stron – zarówno z przodu, jak i od tyłu. Zablokowanie (wygaszenie) ekranu powoduje, że regulacja przestaje być aktywna, tym samym zapobiegając przypadkowej zmianie głośności, gdy DAP znajduje się w kieszeni lub gdy nim „manipulujemy”. By wyregulować głośność, wpierw trzeba wybudzić ekran, do czego służy włącznik w górnej części obudowy – umieszczony tam, gdzie się go spodziewamy. Podobnie jak dwa wyjścia sygnałowe: standardowy mały jack (3,5 mm) oraz wyjście zbalansowane w standardzie 2,5 mm. To coraz częstszy widok w DAP-ach. Rzecz naprawdę godna uwagi, bo pozwalająca uzyskać jeszcze wyższą jakość dźwięku niż klasyczne połączenie asymetryczne. Jest coś jeszcze: AK70 ma równie dużą moc co szczytowy model AK380. Tym samym jest nieco głośniejszy niż modele AK100II/AK120 II. Wyjście niezbalansowane generuje aż 2,3 V napięcia wyjściowego, co przy małej impedancji wyjściowej rzędu 2 omów pozwala bezproblemowo wysterować magnetostaty – może nie te najtrudniejsze, starsze  modele HiFiMAN-a, ale EditionX, HE1000 czy każdy z modeli Audeze.

 

Astell Kern AK70 3 pokretla

Pokrętło głośności działa precyzyjnie i niemal płynnie (160 poziomów).

Jeśli jednak chcemy szybko podgłlośnić lub ściszyć muzykę jest lepszy sposób: przeciągnięcie palcem po górnej części wyświetlacza w chwili gdy wyświetlony jest wskaźnik poziomu.

 

Do podstawowego sterowania odtwarzaniem (poza samym ekranem) służą trzy małe przyciski z lewej strony (pauza, następny/poprzedni) – i to właściwie wszystko. Port micro USB znajduje się również tam gdzie potrzeba – na dole, zaś gniazdo kart pamięci – na boku. Obsługuje karty micro SDXC o maksymalnej pojemności 128 GB. Dodatkowe 64 GB mamy do dyspozycji wewnętrznej pamięci flash – to więcej niż oferują konkurenci. Obie pamięci w zupełności wystarczą, by pomieścić kilkaset albumów w jakości płyty CD (FLAC, ALAC). Oczywiście, wgranie dużej ilości materiału hi-res, szczególnie w formacie DSD, szybko skonsumuje tę, zdawałoby się, olbrzymią przestrzeń.


Funkcjonalność

Port micro USB ma kilka funkcji. Najciekawszą i dotąd nieoferowaną przez koreańskiego producenta jest opcja „transportu” USB. Wzorem lepszych smartfonów, interfejs może pracować w trybie OTG (On-the-Go), a to oznacza, że do AK70 można podłączyć dowolnego USB DAC-a, nie rezygnując przy tym z transmisji sygnału DSD (DoP). Wyjście optyczne nie daje tej możliwości, poza tym z natury jest gorszym interfejsem z uwagi na mniejszą szybkość i większy jitter.

AK70 może również działać jako zewnętrzna karta dźwiękowa dla komputera. Wejście USB pracuje jednak tylko w standardzie 1.0, zatem pozwala na konwersję sygnału PCM o maksymalnym próbkowaniu 96 kHz. Osobiście nie widzę w tym żadnego problemu – kto chciałby namiętnie korzystać z AK70 jako USB DAC-a skoro urządzenie ma wbudowaną kartę WiFi i może strumieniować pliki hi-res bezpośrednio z dysku NAS? Do tej pory jedynie czytałem o tej funkcji (nazywa się AK Connect). Początkowo sądziłem, że trzeba będzie coś zainstalować, konfigurować. Gdzież tam! Aktywujemy tę opcję w menu, na górze ekranu pojawia się pasek „AK Connect”, wciskamy go, wprowadzamy ustawienia domowej sieci – i gotowe. W ciągu kilkudziesięciu sekund jesteśmy gotowi na to, by z całej biblioteki muzycznej korzystać bez ograniczeń – oczywiście tak długo, jak pozostajemy w (dobrym) zasięgu sieci bezprzewodowej i nie padnie bateria.  Funkcja działa też w drugą stronę – AK70 może być mobilnym serwerem DLNA dla urządzeń domowych. Rewelacja. Jak gęsty materiał jest w stanie obsłużyć odtwarzacz korzystając z sieci? W dobrych warunkach (mocny sygnał, mało zakłóceń) nie będzie najmniejszych problemów ze strumieniowaniem plików FLAC 24/48. Wyższe częstotliwości próbkowania / bitrate’y sprawiają już poważną trudność.

Ładowanie poprzez port microUSB odbywa się prądem 1A, co oznacza, że pełne naładowanie wbudowanego ogniwa Li-Poly o pojemności 2200 mAh zajmie ponad 2 godziny. To wolniej niż w przypadku nowoczesnego smartfona, ale jednak szybciej niż ładują się przenośne przetworniki i większość DAP-ów. Czas pracy? Producent deklaruje 9 godzin i wydaje się, że jest to realny wynik – przy założeniu, że wyłączymy Wi-Fi i nie gramy z bardzo dużym poziomem, mając podłączone magnetostaty Audeze czy HiFiMAN-a. Ale nawet wtedy AK70 wytrzyma 5-6 godzin. Czyli naprawdę, nie jest źle.

 

Astell Kern AK70 5 wyjscia

Zbalansowane wyjście 2,5 mm to spory atut.

 

Transfer danych poprzez złącze USB mógłby być szybszy niż uzyskiwane w teście 10-12 MB/s, ale to znana bolączka wielu DAP-ów. Z tego względu zdecydowanie lepszym rozwiązaniem jest zakup szybkiej karty pamięci (min. 20-30 MB/s przy zapisie) i dogrywanie muzyki właśnie na nią. To zdecydowanie efektywniejsze i wygodniejsze rozwiazanie.

Sterowanie odtwarzaczem jest łatwe i intuicyjne. W AK70 zastosowano znany z innych odtwarzaczy A&K interfejs graficzny – dość prosty, ale bardzo czytelny, a co najważniejsze – logiczny i bezproblemowy. Mimo, że bazuje on na Androidzie, o czym mogą się przekonać właściwie tylko użytkownicy komputerów Mac (niezbędna jest aplikacja Android File Transfer), to z Androidem znanym z telefonów czy tabletów nie ma nic wspólnego. To Android „odarty do samej kości” – sam rdzeń tego systemu, ze zupełnie innym interfejsem i brakiem możliwości zainstalowania czego dusza zapragnie. I bardzo dobrze! Na tle testowanego niedawno Pioneera XDP-100R, intuicyjność obsługi AK70 jest nieporównywalnie lepsza. Po kilku minutach bezczynności odtwarzacz samoczynnie się wyłącza, oszczędzając baterię.

Interefejs działa w miarę szybko i płynnie. Nie jest to jeszcze ten sam poziom responsywności, który znamy z najlepszych smartfonów czy tabletów, ale nie powinniśmy narzekać. Jest tylko jeden problem dotyczący obsługi metadanych. Otóż niektóre z albumów – dotyczyło to nawet kupionej z HDTracks wersji „The Endless River” Floydów – nie odtwarzały się we właściwej kolejności. Zupełnym kuriozum był ripy płyt CD z numeracją utworów w nazwach plików. Z nieznanych mi powodów numeracja ta była ignorowana. Drugim problem był brak właściwej obsługi funkcji gapless. Mimo że była włączona w menu, odtwarzacz wstawiał krótkie przerwy pomiędzy utworami zapisanymi w formacie FLAC. Dziwne.


Brzmienie

Przyznam, że nie robiłem żmudnych porównań z wieloma innymi DAP-ami, poza Pioneerem XDP-100R, który był jeszcze do dyspozycji po majowym teście. AK70 okazał się wyraźnie lepiej brzmiącym urządzeniem. Przede wszystkim nieporównywalnie mocniejszym, a przez to bardziej dynamicznym. Muszę przyznać, że byłem zdumiony tym, że tak mały, zasilany z niedużej baterii DAP jest w stanie, bez zadyszki, wysterować magnetostaty Audeze LCD-3 – i to naprawdę do mocno niezdrowych poziomów głośności. Z pozostałymi słuchawkami wykorzystanymi w teście tym bardziej nie miał żadnych trudności. AK70 jest zdumiewająco mocny! Korzystałem jedynie z wyjścia 3,5 mm. Zbalansowane, w połączeniu ze słuchawkami, do których jest odpowiedni przewód, prawdodpobnie  zapewni jeszcze lepsze efekty.

Ten niedrogi DAP nie narzuca systemowi własnego, wyraźnego charakteru brzmienia, nienagannie oddając sygnaturę każdych słuchawek z osobna. AK70 nie skoryguje ich brzmienia – no chyba, że użyjemy precyzyjnego pokładowego 10-pasmowego korektora EQ. Działa on bardzo subtelnie – zakres dostępnych regulacji to tylko +/- 5 dB (specyfikę tej korekcji stanowi fakt, że jej włączenie obniża poziom wyjściowy o około 5 dB w ustawieniu „na zero” – zapewne po to, by ustawienia na +5 dB nie powodowały cyfrowych przetesterów).

 

Astell Kern AK70 6 home

AK70 w skali 1:1. Dokładnie takiej wielkości jest w "realu".

 

Z przenośnymi AKG K60NC uzyskałem bardzo pełny, mocno dociążony dźwięk, który świetnie sprawdzał się szczególnie na bluesie i rocku. Audio Techniki ATH-A1000X ujawniły swą jasną, nieco przenikliwą naturę, nie grały jednak tak piskliwie jak ze smartfona Samsung Galaxy S6 Edge. Barwy były bardziej nasycone, zaś dźwięk o wiele bardziej spójny, zwarty i dynamiczny. Stacjonarne Audeze, będąc najtrudniejszym i najbardziej wymagającym (jakościowo) towarzyszem, zagrały zdumiewająco pełnym, nasyconym i dynamicznym dźwiękiem. Siedemdziesiątka nie była w stanie wykrzesać takiej rozdzielczości i przestrzeni, tej ekspresji i zakresu dynamicznego, jakie oferują te fantastyczne nauszniki, jednak sam fakt, że brzmienie nosiło większość znamion klasy tych planarów mówi sam za siebie. Po przenośnym urządzeniu o masie 130 gramów nie sposób oczekiwać czegokolwiek więcej! Trudne, wymagające dynamicznie utwory grały z pełnym rozmachem i naprawdę porządną rozdzielczością. Odsłuch albumu „Anastasis” Dead Can Dance zrobił na mnie duże wrażenie. Takiej swobody i głębi zwyczajnie się nie spodziewałem. Nie uważam, by oczekiwanie jeszcze wyższego poziomu jakości reprodukcji od kieszonkowego odtwarzacza było rozsądne, by lepsze brzmienie było realnie potrzebne To jest już ten poziom, przy którym bierzemy taki odtwarzacz nie tylko na ulicę czy do pracy, ale również do sypialni, by w domowej ciszy, późną wieczorową porą, posłuchać ulubionej muzyki, nie będąc uwiązanym do fotela – zachowując pełną swobodę ruchów i przemieszczania się. Tak właśnie zacząłem używać AK70, jakkolwiek dziwnie i śmiesznie wyglądało jego połączenie długaśnym kablem z LCD-3.

Odstępstwa małego Astella od idealnej liniowości są na tyle małe – w kategoriach bezwzględnych można mówić o lekkim zaokrągleniu krawędzi, nieznacznym odsunięciu sceny – że tak naprawdę niewarte głębszej analizy. Bas był świetnie kontrolowany – na tyle, że nie odczuwałem istotnej różnicy pomiędzy tym, jak grał z AK70 a prądowym słuchawkowcem USB Quesstyle’a. W ogóle uważam, że dystans, jaki dzieli AK70 od kosztujących po kilka tysięcy złotych stacjonarnych DAC-ów i wzmacniaczy słuchawkowych jest zadziwiająco mały zważywszy na dysproporcje cen, a przede wszystkim gabarytów!

Przez krótką chwilę, zanim całą partię testowanych do tego wydania słuchawek mobilnych przekazałem Markowi Lackiemu, miałem okazję posłuchać testowanego odtwarzacza w komplecie z Meze 99 Classic Gold. Zagrało to po prost pięknie. Nasycenie i koloryt barw B-moll w mszy J.S. Bacha w wykonaniu Dunedin Consort (PC 24/192) były po prostu fantastyczne. Jakość wysokich tonów zdecydowanie wyróżniała ten „set” nawet na tle znacznie droższych systemów stacjonarnych. Konkluzja może być zatem tylko jedna: mamy do czynienia prawdopodobnie z najlepszym naprawdę małym DAP-em na rynku.


Galeria

{gallery}testy/odtwarzacze-mobilne/astell-kern-ak70{/gallery}


Naszym zdaniem

Starzy wyjadacze tematu zapewne poddadzą AK70 żmudnym porównaniom – choćby z testowanymi niedawno modelami iBasso DX80, FiOO X7 czy też Pioneerem XDP-100R. Każdy z nich jest znacznie większy i cięższy niż AK70. FiOO X7 skutecznie konkuruje ceną i do pewnego stopnia także funkcjonalnością oraz wyświetlaczem. iBasso jest tańszy, ale o wiele bardziej toporny, nie ma wbudowanej pamięci i wyjścia zbalansowanego. Z kolei Pioneer został przeładowany androidową funkcjonalnością i pod względem łatwości obsługi, jak również praktycznych możliwości, zdecydowanie ustępuje pola maluchowi iRivera. Poza tym ma o wiele mniejszą – zwyczajnie za małą – moc i nie daje sobie rady z wieloma słuchawkami.

Już samo to „tabelaryczne” porównanie dość wyraźnie ukazuje jak wyjątkowo przemyślanym produktem jest AK70. Wszystkie te cechy, włącznie ze strumieniowaniem DLNA, możliwością upgrade’u poprzez łącze USB OTG (dołączenie mobilnego słuchawkowca USB), automatycznymi upgrade’ami firmware’u, a nade wszystko z miniaturowymi wymiarami i znikomym ciężarem stawiają AK70 na wyjątkowej pozycji. W tej sytuacji tylko jedna rzecz mogłaby pogrzebać szanse AK70 na rynkowy sukces: brzmienie. Ale i ono okazuje się świetne. – przedw wszystkim bardzo równe i uniwersalne. Nie dość, że ten maluch ma dość „pary”, by wysterować mało czułe planary Audeze do naprawdę wysokich poziomów SPL, to jeszcze brzmi tak muzykalnie, barwnie, a jednocześnie żywo, że wszelkie pytania czy ewentualne wątpliwości w stylu: „może wybrać to czy tamto” schodzą na dalszy plan, a decyzja jest jedna i słuszna: chcę go mieć! Ja już się zdecydowałem…

SPRZĘT TOWARZYSZĄCY:

Słuchawki: Audeze LCD-3, Audio Technica ATH-AH1000Z, AKG N60NC, Meze Classic 99 Gold, Jays uJAYS

Astell Kern AK70 9 zzz

 

 

 

]]>
webmaster@av.com.pl (Webmaster) Odtwarzacze mobilne Tue, 22 Nov 2016 12:45:42 +0000